Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.3

To już trzecia część relacji Rosyjska Arktyka!

Różowe klapeczki
Kolejna śluza. Najwyższy punkt Kanału już za nami, więc do komory wchodzimy na wysokiej wodzie. Ale i tak zza betonowych ścian trudno dostrzec cokolwiek - strategicznych budowli ZSRR nie sposób obejrzeć dokładnie nawet będąc w samym ich środku. Z poziomu wody widać tylko rude od farby antykorozyjnej haki do śluzowania, zielonkawy od porostów cement barierek i wystającą zza nich soczystą zieleń koron drzew - i różowe klapeczki. Na obcasie. Z pomponikami.

Klapeczki nie są same: towarzyszy im niezgrabna, mundurowa spódnica w kolano, mundurowa koszula w pasek (bardzo tu powszechny, postradziecki fason, który nawet z Marilyn Monroe zrobiłby pokracznego tłumoka), zrobione na zielono, opalizujące oko i blond kucyk - oczywiście tleniony i oczywiście z odrostami. Ot, stereotyp uosobiony, można by powiedzieć - i dyskretnie przystąpić do fotografowania scenki rodzajowej.



Ale krocząca majestatycznie personifikacja radzieckiej kobiety oprócz różowych klapeczek ma ze sobą jeszcze dwa zaskakujące atrybuty: Przy ciężkim wojskowym pasie kołysze się pałka - tradycyjna, długa po kolano, kiedyś biała, dziś lekko pożółkła elastyczna milicyjna pała. A przez plecy przerzucony ? kałasznikow.

Jakoś nikt nie kwapi się do sięgnięcia po aparat. Każdy z uwagą przygląda się swojej linie czy odbijaczowi. Kiwające się różowe pomponiki nagle przestały nastrajać do żartów. Na szczęście woda zaczyna opadać, i po kilku minutach jesteśmy dobre sześć metrów niżej. Z dna betonowego wąwozu widać tylko niebo - ku dużej uldze różowe klapeczki i kałasznikow znikają z horyzontu.

Historia - to bardzo skomplikowane
Przy betonowym nabrzeżu w Biełomorsku jakimś cudem zacumowało dziewięć jachtów. To już koniec Biełomorkanału. Za nami ostatni most, przed nami - Morze Białe. Poczucie satysfakcji znalazło ujście - jest północ, od blisko trzech godzin na placu tuż przy brzegu trwa spontaniczna impreza. Jest gitara, jest grill, mieszają się wszystkie języki..

Gdzieś po środku na gołej ziemi siedzi Erik - na co dzień prezes bardzo poważnej instytucji w Tallinie, od święta muzyk rockowy, a w wakacje.. członek chyba najbardziej rubasznej załogi, jaka kiedykolwiek żeglowała po morzach świata. Pewnie po raz piąty tego wieczoru opowiada historię swojej rodziny:

Mówi o babce-Karelce pochodzącej znad północnych brzegów Ładogi, której rodzina uciekając przed coraz wyższymi podatkami przeniosła się w okolice Schliesselburga, o dziadku-Finie, który spotkał ją, gdy przyjechał w interesach do Rosji - i został. O ucieczce do Finlandii, gdy wybuchła wojna finsko-radziecka - i o powojennej przymusowej 'repatriacji' do ZSRR. O prześladowaniach 'zdrajców narodu radzieckiego' i ucieczce do Estonii - bo choć wciąż w granicach ZSRR, choć wciąż w ukryciu, to jednak w Tallinie jakoś łatwiej żyć z takim życiorysem...



Słuchamy Erika sceptycznie potrząsając głowami - płynęliśmy przecież przez wydawałoby się rdzennie rosyjskie tereny. To na północy Ładogi jest Wałaam, kolebka rosyjskiego prawosławia! To w karelską tajgę carowie zsyłali przez dziesięciolecia więźniów politycznych. Polska świadomość zupełnie inaczej widzi ten kawałek świata, który dla Erika jest utraconą ojczyzną dziadków.

O trzeciej nad ranem ciągle jasno. Do grupki słuchaczy Erika dosiada się dwoje Rosjan. Konfrontacja z trzecią wizją historii tych terenów. Politycy pewnie zrobiliby z tego piekło. My - wychyliliśmy kolejną już stopkę wódki: To, że tu dotarliśmy jest i tak cudem. Więc za wstrieczu! Za spotkanie!

Ogrodnik z Siekiernej Góry
To już nasz trzeci dzień na Wyspach Sołowieckich - i znów nie widać słońca. Wczoraj po południu mgła się podniosła i wieczór był pogodny - ale rano chmury wróciły z paskudną mżawką. Szare, niskie chmury, wilgotna zawiesina w powietrzu - nasza wycieczka zapowiadała się dość ponuro, ale teraz spacerujemy między barwnymi rabatami Sołowieckiego Ogrodu Botanicznego.

Jaśmin aż ugina się pod ciężarem kwiatów, malwy rosną wysoko, fuksja bucha kolorem, a liliowce odurzają zapachem. Pospolite w Polsce rośliny tu są otoczone niezwykłą opieką i estymą - w końcu to dość karkołomny pomysł założyć ogród botaniczny - u wrót Arktyki. Przecież Sołowki to 65 stopień szerokości geograficznej północnej - ledwie krok od koła podbiegunowego.

Ale ogród nie powstał wczoraj. Nie jest aż tak wiekowy jak potężne, sześćsetletnie niemal mury Sołowieckiego Monastyru, który zwiedzaliśmy poprzedniego dnia, ale niewiele młodszy. Odkąd istniał klasztor, trzeba było wyrabiać świece. Praktycznym mnichom żal było marnować ciepłą wodę służącą do topienia wosku - puścili ją więc drewnianymi rurami między rabaty ogrodu - i dochowali się plonów niespotykanych na północy. W monastyrskim warzywniaku rosły pomidory, dynie i arbuzy. Gdy na początku XIX wieku zbudowano tu letnisko dla ihumena - przełożonego Sołowieckiego Monastyru, ogrodnicy zatroszczyli się o mniej praktyczne a bardziej ozdobne rośliny - europejskie kwiaty i drzewa, ot, choćby platany...



Po rewolucji bolszewickiej zamknięto monastyr, mnichów przepędzono, a wokół Sołowieckiego Kremla urządzono SLON - Sołowiecki Łagier Specjalnego Znaczenia - pierwszy, eksperymentalny obóz pracy w Związku Radzieckim. Ale ogród botaniczny nie ucierpiał. Przeciwnie, rozkwitał pod troskliwą ręka nowego gospodarza, który zamieszkał w letnim domu ihumena. Bo jeden z naczelników SLONu był wielkim miłośnikiem natury. Sprowadzał nowe gatunki, kazał dosadzać drzewa i budować szklarnie. No i bardzo dbał, by umierający z głodu zesłańcy nie mieli dostępu do wypielęgnowanych rabatek.

Naczelnik, który zamieszkał w ogrodzie, na co dzień zarządzał jednym z podobozów SLONu. Na Siekiernej Górze, najwyższym i bardzo stromym wzniesieniu na Sołowkach, przed rewolucją był niewielki klasztor. Kiedy powstał łagier, zorganizowano tam karcer dla tych spośród zesłańców, którzy nie rokowali nadziei na powrót na łono radzieckiego społeczeństwa. To właśnie jego naczelnikiem był miłośnik kwiatów.

Zresztą w swojej codziennej pracy też wolał naturalne metody: Więźniów zbyt słabych, żeby pracować, nie rozstrzeliwano. Przywiązywano ich do drewnianych bali i strącano ze szczytu Siekiernej Góry. Albo zostawiano nago przywiązanych do drzewa - komary z tajgi załatwiały resztę. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nikt nie kłopotał się uprzątaniem trupów.

Obóz na Siekiernej Górze przeżył tylko jeden więzień. Ogród botaniczny kwitnie w najlepsze.

Inne artykuły w tym cyklu: 
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.1
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.2
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.4
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.5
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.6
Rosyjska Arktyka ? z Gdańska aż po granicę wiecznego lodu! Cz.7