Krótko, szybko i ciekawie - Bike Maraton we Wrocławiu

Chciałem się wycofać. Start był za niecałe pół godziny, a ręka mnie straszliwie bolała. Niepewnie trzymała kierownicę, w ogóle jakoś dziwnie się czułem. Długo się zastanawiałem, jednak ostatecznie stwierdziłem, że skoro już przyjechałem do Wrocławia to już tutaj wystartuję. Najwyżej zjadę na mini - pomyślałem.

Do sektora startowego przyszedłem na 15 minut przed startem. Było już tłoczno... ale tak zawsze jest we Wrocławiu na Bike Maratonie. Stałem sobie samotnie, z nikim nie rozmawiając. Czułem się dziwnie, ale może to dlatego, że byłem na rowerze dopiero drugi raz po glebach w Karpaczu... W końcu jednak ruszył pierwszy sektor, trzeba było się poderwać. Na szczęście już nie padało, tak jak to było od rana. Niebo  kompletnie zachmurzone, ale było ciepło. Szybko uporam się z tym MINI i potem odpoczywam - pomyślałem i chwilę później ruszyłem z drugiego sektora na trasę czwartej edycji Bike Maratonu.

   Jednak muszę przyznać, że czuję się różnicę w starcie pierwszego i drugiego sektora. W pierwszym od początku zawsze spadam w dół, a tutaj? Od razu zabrałem się za wyprzedzanie. Hop prawa, hop lewa. Trochę po krzakach, trochę po kałużach. Zależało mi na tym, żeby dojść do p. Jasia. Po pierwszych kilku kilometrach udało się. Chociaż tempo było mocne, ciągle w beztlenie, to jednak jechało mi się dobrze... i o dziwo nie bolała mnie ręka. Jednak adrenalina zrobiła swoje. I dobrze.
 
    Przez chwilę utrzymywałem się w grupce p. Jasia i Tomka Dopierały. Trzymałem tempo, ale niestety w pewnym momencie obaj skoczyli do przodu, mnie ktoś przyblokował i zaczęli odjeżdżać. Rozdzieliliśmy się i wylądowaliśmy w osobnych grupkach. Na trasie zrobił się trochę większy luz. Uspokoiłem jazdę, nie trzeba było co chwila wyprzedzać. Tempo zostawało ciągle mocne, ale już unormowane. Po kilku kilometarach zaczął wyprzedzać mnie Mietek Berezik,  którego pamietam z zeszłorocznych Mistrzostw Polski w Maratonie. Praktycznie cały wyścig wtedy przejechaliśmy razem. Wyprzedził mnie i jechał mocno, więc wskoczyłem na koło. Kawałek po kawałeczku zbliżaliśmy się do grupki p. Jasia, aż w końcu gdy byliśmy blisko dałem bardzo mocną zmianę i dospawaliśmy. Powstała duża, prawie kilkunastoosobowa grupka. Przejechaliśmy koło rozjazdu, ale jakoś jechało mi się na tyle dobrze, że nawet nie pomyślałem, żeby skręcić na MINI. 
 
    Niestety zanim udało mi się przebić do przodu, wjechaliśmy w bardzo nierówną, polną drogę. Było ślisko, rzucało na boki, trawa była wysoka.. Nie dało się ani wyprzedzać, ani płynnie jechać. I niestety będąc na końcu grupki byłem skazany na to, że się rozpadnie... I tak się stało. Zostaliśmy w cztery osoby. Bardzo nie lubę takich odcinków jak tam. Jechało się praktycznie fatalnie. Ani to to przycisnąć, ani odpuścić korby. Trzeba być ciągle skupionym... Jedna chwila i można ładnie się rozwalić. Prawie to zrobiłem, gdy Race King uciekł mi na śliskim błocie i chciałem przetestować czy drzewo wytrzyma mój atak... Na szczęście, udało się cudem uniknąć kolizji, która jak przypuszczam skończyłaby się tylko jednostronnymi szkodami. I to nie ja wyszedłbym bez szwanku. 
 
      Jeszcze zanim wyjechaliśmy z chęchów, dogoniła nas mała grupka pościgowa w składzie: Michalina Ziółkowska i Piotr Majer. Krzyknął mi, żebym skoczył na koło, ale byłem podmęczony i stwierdziłem, że nie chcę po takich dziurach jechać mocno... Jednak po kilku sekundach zmieniłem zdanie i szybko doskoczyłem do tej dwójki. Musze przyznać, że Michalina nieźle podawała, jednak nie na tyle, żebyśmy się nie umieli utrzymać. Na krótkim odcinku szosy powiedziałem Piotrkowi, że to trochę dla mnie za mocno, ale jakoś jeszcze wspólnie jechaliśmy.
    Michalina podciągnęła nas znów do grupki p. Jasia, którą zobaczyliśmy na niedługim, ale piaszczystym podjeździe. Chciałem ich dojść, ale rozsądek kazał odpuścić. Jeszcze kilka minut na zapieku mogłoby się źle skończyć. Powiedziałem Piotrkowi, że ja zostaję i on też postanowił zostać. Zaczęła się nasza współpraca. 



 
    Z początku to on był tym, który miał więcej sił i to on głównie ciągnął. Szczerze powiedziawszy, to jechało mi się... dziwnie. Niby wszystko ok, ale brakowało czegoś. Przejechaliśmy praktycznie całą rundę razem. Trasa była szybka i banalna technicznie. Jeden czy dwa sztywniejsze podjazdy, ale poza tym to płasko. Ale podobało mi się. Pierwszy raz od jakiegoś czasu dynamiczny wyścig.

       Nie pamiętam jak to się stało, ale pod koniec rundy skleiła się duża grupka. Miała może z... 7-8 osób. Byłem zmęczony, więc zostałem na końcu. Piotrek wraz ze swoimi teamowymi kolegami zaczęli robić za konie pociągowe. Powoli tempo zaczynało być za mocne dla mnie... Chciałem odpuścić, ale nikogo za mną nie było, więc się męczyłem. Dopiero jak kilka osób z grupki odpadło i kilka osób wyprzedziliśmy stwierdziłem, że mogę spokojnie odpadać i sam nie zostanę. Grupka powoli mi odjeżdżała, a ja nie szarpałem i nie spawałem. Na odcinku asfaltowym obejrzałem się za siebie i zobaczyłem trzech kolarzy. Odpuściłem zupełnie korby i poczekałem na nich. Pojechaliśmy wpólnie kawałkiem asfaltu, potem zjechaliśmy w teren i chwilę później zobaczyłem rozjazd. To już? Zdziwiłem się. Ale zdziwienie przerodziło się we flustrację, gdy cała moja grupka, prócz mnie, skręciła w stronę mety. Po prostu super. 
 
     Zaraz po rozjeździe rozpoznałem gdzie jestem. Tam, gdzie rundę wcześniej dogonił mnie Piotrek. Dziury, krzaki, trawa... Chyba najgorszy odcinek trasy. Rozpatrywałem różne taktyki: albo odpuszczę zupełnie i znów na kogoś poczekam, albo pójdę bardzo mocno chcąc dogonić Piotrka, albo pojadę swoim tempem i zobaczymy co dalej. Pierwsza opcja odpadała, bo nikogo za mną nie było, druga też, ponieważ zakładałem że Piotrek Majer ma grupkę i że trudno będzie go dogonić, więc zostało tylko jechac swoim tempem. Spojrzałem na pulsometr i przyspieszyłem. 
    Zaraz gdy skończył się najgorszy odcinek trasy zobaczyłem bufet... a na nim Piotrka wraz z teamowym kolegą Mateuszem Pikosem. Minąłem ich, bo nie miałem potrzeby zatrzymania się na bufecie. Ruszyli kilkanaście sekund po moim przejeździe, więc chwile później, na asfaltowym odcinku puściłem korby i poczekałem. Dogonili mnie i zaczęła się wspólna jazda. 
 
   Mateusz na płaskim pociągnięcie miał... i to nawet ładne. Ja jakoś się ożywiłem i też zacząłem dawać zmiany. Długie, mocne, równe zmiany. Takie jakie lubię. Nie lubię "pietnastosekundówek". Toż to interwał, a nie zmiana. Jechaliśmy ciągle mocno, ale równo. Na dwóch sztywnych podjazdach trochę się rozciągnęliśmy, ale tak jak się umówiliśmy poczekaliśmy jedni na drugich. Mi zaczynało się coraz lepiej jechać. Dawałem coraz dłuższe zmiany... Lubię ten stan, gdy wiem, że mogę iść mocno. Tak, w końcu poczułem moc na wyścigu. I co ciekawe, mimo że był płaski, czyli generalnie taki jakich nie lubię, to jednak miałem dużo frajdy z jazdy. 
 
     Skończyliśmy drugą rundę i ruszyliśmy w stronę mety. Współpraca układała nam się bardzo dobrze, jednak doganialiśmy coraz więcej osób z krótszego dystansu. 
 
    Tuż przed ostatnim bufetem dognił nas Wacek Szwarc. Piotrek i Mateusz zatrzymali się, żeby coś zjeść, ja postanowiłem z Wackiem jechać dalej. Narzucił mocne tempo i niestety dosłownie minutę po bufecie zablokował mnie pewien megowiec i odpadłem. Ale nawet się tym nie przejąłem. Miałem duży zapas mocy, a 18 kilometrów samotnej jazdy to jeszcze nie jest tak dużo.

     Muszę przyznać, że takiej ilości ludzi dawno nie wyprzedziłem. Wszyscy jechali jakieś 7-10 km/h wolniej,  a ja tylko krzyczałem "Lewa, prawa, miejsce z lewej. Przepuść". Oczywiście każdemu ładnie dziękowałem. Stwierdziłem nawet, że dobrze, że jadę sam, bo w grupce przy takim masowym wyprzedzaniu byłoby dużo bałaganu. 
 
    Zaczęły się single, ale na szczęście ludzie byli wyrozumiali i nie sprawiali problemu gdy wyprzedzałem po krzakach, czy też ochlapując ich wodą z kałuż, które tak staranie omijali... Wyścig to wyścig. Trudno. : ) 
 
    Ostatnie kilometry jechałem ciągle w beztlenie. Tak właściwie nie wiedziałem, że są ostatnie, bo na licznik nie patrzyłem. Wiedziałem, że takim tempem mogę jeszcze przez jakiś czas pojechać... Praktycznie ciągle blat i ogień. Lubię to. W końcu jednak zobaczyłem zabudowę i namioty miasteczka wyścigowego. Stanąłem w pedały i jeszcze mocniej przycisnąłem. Po chwili wleciałem na metę z czasem 2:56:02. Przejechałem kawałek i usiadłem sobie pod barierką. Przyjechał Mateusz, chwilę później Piotrek, umyliśmy od razu rowery i poszedłem do samochodu, żeby zaraz później przeczytać SMS-a, że zająłem 20 miejsce OPEN i 9 w kat. M2. 
 
   Generalnie z wyścigu jestem bardzo zadowolony. Początek był... no nie był słaby, ale był taki... dziwny. Potem jednak rozkręciłem się na dobre. I o to chodzi. Wyścig był na tyle krótki, że trudno mówić tutaj o jakiejś wytrzymałości... Technicznie byl prosty, więc o technice też nic nie napiszę... To o czym mogę napisać? Wiem! Jestem zadowolony z tego, że miałem pociągnięcie. Czułem moc. Nie jechałem ciągle na 100%. Były miejsca, w których mógłbym dać pełny ogień i dojść jakieś grupki itp. Czułem rezerwę. I dobrze. Po wyścigu nie byłem skatowany, tylko zwyczajnie zmęczony. Cieszę się, że w końcu mogę takie coś napisać : )

   Chciałbym podziękować tutaj Piotrkowi Majerowi za zmotywowanie mnie do mocniejszej jazdy i za fajna współpracę na trasie. :) Nie wiem jak by potoczył się wyścig, gdybym na samym początku puścił jednak Piotrka do przodu... A tak to zaliczam kolejny dobry start. : )
 
    Czas wybrać się na wakacje. Od poniedziałku jadę w Gorce, biorę rower, może uda się trochę pojeździć. Mam nową oponkę do przetestowania, zobaczymy jak się sprawdzi. A na koniec tygodnia w górach jadę do Myślenic na kolejną edycję Bike Maratonu... W zeszłym roku, właśnie tam, udało mi się pierwszy raz wygrać swoją kategorię. Teraz chyba (a raczej na pewno) nie uda mi się tego powtórzyć, ale liczę na dobry start. :)
 
I pomyśleć, że jeszcze 5 dni temu usłyszałem takie słowa od lekarza... "No to ma pan teraz 1,5 miesiaca przerwy od roweru". Jasne. :D
 
Autorem artykułu jest Tomek Pawelec
http://tomek-mtb.blogspot.com/2013/06/krotko-szybko-i-ciekawie-bike-maraton.html#more