Artykuł konkursowy - Spitsbergen bliżej niż myślisz - w lodach Svalbardu

Relacja z rejsu na Spitsbergen jachtem "Syrenka" Lidii Bagińskiej, który był pierwszym dłuższym odpoczynkiem po zakończeniu dwunastoletniego okres pracy przy biurku na wysokich obrotach. Rozpoczął tzw. "sabatical", czyli urlop żeby odpocząć, podróżować, przebywać więcej z bliskimi, a gdy to się znudzi - wrócić do pracy.

Spitsbergen bliżej niż myślisz - w lodach Svalbardu
 
„Płynę „Syrenką” na Spitsbergen. Płyniesz ze mną? Młody też mógłby dołączyć”...

Nie co dzień dostaje się takie propozycje, więc zaczęłam intensywnie myśleć. Czy się nadaję? Czy nie zamarznę? Czy to w ogóle ma sens? Ze mnie tylko słabo wykwalifikowany „majtek”…

A potem, starym zwyczajem kapitana Jacka Cisa, zostałam wciągnięta na listę dystrybucyjną i docierały do mnie wszystkie wiadomości mimo, że decyzja jeszcze musiała „dojrzeć”. I dojrzała. Jadę. Będzie to mój „sabatical”, jak w korporacjach nazywa się przerwę w pracy zapobiegającą wypaleniu zawodowemu. Właśnie zamierzałam zakończyć dwunastoletni okres pracy na wysokich obrotach, żeby odpocząć, podróżować, przebywać więcej z bliskimi, a gdy to się znudzi - wrócić do pracy. Dlatego tylko ja z całej siedmioosobowej załogi nie musiałam walczyć o urlop.
 
Sauna z widokiem na port
Po trwającej blisko 2 doby podróży ciasnym busem, z przerwą na prom i zdjęcia przy tablicach na granicy koła podbiegunowego, dotarliśmy do Tromsø. Po drodze mijaliśmy renifery, przechodzące przez drogę statecznie jak święte krowy.

Jest wczesny poranek. Zimno. Mgła. A może chmura. Poprzednia załoga „Syrenki” jeszcze smacznie chrapie. Wypakowaliśmy nasz ekwipunek – prowiant na 3 tygodnie, butle z gazem, sprzęt nurkowy, kompresor… Czy to wszystko się zmieści na jachcie?

Przejmujemy jacht, jest parę uszkodzeń i braków. Zakupy sprzętu i drobne naprawy zajmują sporo czasu, więc wypłyniemy dopiero następnego dnia. „Syrenka” pomimo pięknej nazwy okazała się starą stalową konstrukcją pospawaną w latach 70. dwudziestego wieku. Sporą część zajmowała komora silnika, stąd pomimo 16 metrów długości był to jachcik niezwykle ciasny w środku. Koje przypominały szuflady, choć pierwsze skojarzenie było jeszcze ciekawsze. Naprawdę nie wiem, jak mogli zmieścić się w nich panowie o gabarytach sporo większych od moich. Dobrze, że załoga liczyła mniej osób niż dostępnych miejsc do spania, bo jedna koja zajęta była w całości na sprzęt do nurkowania.

Rozjaśnia się, wychodzi słońce. Sprawdzamy prognozy pogody, zwiedzamy kolorowe miasto trolli i organizujemy strzelbę, konieczną na Spitsbergenie z powodu białych misiów. Strzelbę można wynająć – nasza giwera to model z 1938 roku. Naboje natomiast trzeba kupić i zwrotów nie przyjmują, ale dzięki temu pod koniec rejsu mieliśmy przednią zabawę w strzelanie do beczki uczepionej na linie za jachtem.

Jeszcze relaks w saunie mieszczącej się na poddaszu hotelu, z widokiem na most i zatokę portową. Do dyspozycji gości była lodówka wypełniona po brzegi… piwem, wody nie było.

Wreszcie jesteśmy gotowi. Piękny dzień, woda granatowa, lekki wiatr, 2-4B, płyniemy! Ale właściwie… stoimy w miejscu. Silnik nie radzi sobie z prądem wstecznym, możemy nie przepłynąć pod mostem. Wracamy, sprawdzamy pływy, mamy 3-4 godziny oczekiwania. Drugie podejście jest udane. Tankujemy paliwo do beczek i mocujemy je na pokładzie, musimy mieć zapas na 4-5 dni.

A potem trzy dni sympatycznej żeglugi, z korzystnymi wiatrami, delfinami i kaszalotem śpiącym prawie na naszym kursie. I ostatni zachód słońca, bo przecież płyniemy na północ, a tam przez następne 3 tygodnie będzie dzień polarny. Na wschodzie  wisi wielki czerwony księżyc.
 
Bjørnøja
Trzeciego dnia żeglugi wyłania się z chmury Wyspa Niedźwiedzia. I znów mamy szczęście, rozjaśniło się. Kotwiczymy w małej, prześlicznej zatoczce na południu wyspy. Otaczające skały o niesamowitych kształtach i kolorach służą za wylęgarnię dla ptaków. Stanowią też istny raj dla geologów. Wojtek zarzuca wędkę i za moment wyciąga ogromnego dorsza, a zaraz potem dwa następne. Mamy rewelacyjną kolację - naprawdę palce lizać! Mewy też miały wyżerkę z wnętrzności ryb, o które się wprost pobiły.

W „nocy” przepływamy na północ wyspy, kotwiczymy nieopodal norweskiej Stacji Meteorologicznej. Tam też zamierzamy poszukać wraku polskiego jachtu „Otago”, który zatonął równo 30 lat wcześniej. Krótka wizyta w stacji i oczywiście prysznic. Kierownik stacji, Finn wskazuje na mapie dokładne miejsce zatonięcia „Otago”. Tyle tylko, że jego już tam pewnie od wielu lat nie ma, bo został zabrany przez jakiś silniejszy sztorm.

I jeszcze ciekawostka: na wyspie zamieszkałej przez dziewięcioosobową załogę stacji jest ścieżka rowerowa! Żałujemy, że nie wzięliśmy rowerów...
Opuszczamy przyjazną nam Wyspę Niedźwiedzią. Morze jest zupełnie gładkie, lekka bryza z północy, jedynie delikatna martwa fala przypomina, że to Ocean Arktyczny. Idziemy na silniku. Zaraz jednak tworzą się najpierw małe, a potem już całkiem spore fale. Podczas następnej wachty osiągamy prędkość 7 węzłów, a „Syrenka” bryka na fali. I znów granatowy kolor wody przypomina Adriatyk tyle, że o jakieś 20 stopni chłodniejszy.
 
Badacze lodowców w fiordzie Hornsund

Po dwóch dobach żeglugi kotwiczymy w Hornsundzie. Jest północ, ale jasno jak w dzień, przecież to polarne lato. Rano nisko wiszące chmury i słaba widoczność. Odwiedzamy gościnnych rodaków w Polarnej Stacji Badawczej PAN. Po śniadaniu obowiązkowy prysznic i krótki spacer do Wilczka, czyli na cypel z krzyżem (od nazwiska Austriaka von Wilczek). Jesteśmy świadkami walki ptaków – drapieżna skuła próbuje wyrwać zdobycz rybitwie. Stąpamy po niezwykle miękkim, a jednocześnie gęstym mchu, jak po niesamowitym dywanie. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie dotknąć go, pogłaskać. Chęć biegania po nim boso jednak udało się powstrzymać.

Słońce. Tęcza. „Dymiąca” góra w chmurze na przeciwległym brzegu fiordu. To oznaka dobrej pogody. Chmury unoszą się. I rzeczywiście całe popołudnie jest pogodne. Zabieramy z bazy Kasię, prowadzącą mikrobiologiczne badania lodu i płyniemy w stronę fiordu Samaria. Ponieważ napłynęło mnóstwo growlersów (fragmentów lodowca), musimy bardzo uważać lawirując pomiędzy nimi. Mijamy też całkiem spore górki lodowe. Na końcu fiordu dwa bajeczne lodowce. Pierwszy jakby wyrzeźbiony. Co jakiś czas słychać głośny trzask lodu. Podpływamy dość blisko i… chwila grozy, gdy kilka metrów od ściany lodowca nie „wchodzi” wsteczny bieg. Na szczęście prędkość nie była zawrotna. Tafla wody wygląda tak, jakby ktoś rozlał na niej olej - nic dziwnego, woda morska pokryta jest cieniutką warstwą słodkiej z roztapiającego się lodu. Przed następnym lodowcem gęsto od growlersów, wręcz całe pole lodowe, na jednym z nich wyleguje się foczka nic nie robiąc sobie z naszej obecności. Mamy satysfakcję, że możemy przyczynić się do rozwoju nauki o lodowcach, pobierając próbki do badań, czyli… łowiąc spory kawałek lodu. Czujemy respekt. Ten lód ma jakieś 300 lat, jest sporo starszy od whisky, z którą mieszamy go w szklance…

Płyniemy dalej na północ. W fiordzie Isfjorden panuje kompletna mgła, płyniemy na światłach, ale i tak nie mamy pewności, czy jakiś wielki statek nagle nie wyrośnie na kursie. Na moment pojawia się tęcza i górki oświetlone wstającym słońcem. Dopływamy do stolicy Svalbardu, Longyearbyen.
 
Do gubernatora w skarpetkach

Wiadomość, że przypłynął polski jacht rozchodzi się lotem błyskawicy. Mamy gości. Najpierw wpada Jarek Zajączkowski, założyciel zespołu szantowego „Krewni i Znajomi Królika”, potem jego przyjaciel, przebywający od paru miesięcy na Spitsbergenie. Obaj w wolnych chwilach podziwiają archipelag z lotu ptaka, filmując go spod skrzydła paralotni. Ponieważ Longyearbyen jest jedynym miejscem na Svalbardzie z zasięgiem telefonii komórkowej, cała załoga wisi na telefonach albo pisze smsy. Nurkowie umawiają się na lodowe nurkowanie z bratem Jarka, Markiem Zajączkowskim. Reszta ma czas na spacer w stronę lodowca oraz odpoczynek, pranie, zakupy. Odwiedzamy też biuro gubernatora, gdzie załatwiamy… talony na alkohol, który jest reglamentowany, za to po bardzo atrakcyjnych cenach wolnocłowych. Przypominają się czasy kartek w Polsce, na szczęście to już dawno za nami. Przyzwyczailiśmy się już, że w Norwegii powszechne jest zdejmowanie butów przy odwiedzinach w domach – tak było w Stacji PAN czy meteo na Wyspie Niedźwiedziej, a także w gościnie u Polaków w Longyearbyen. Ale w urzędzie? To już wydaje się przesadą. Jednak ze względów praktycznych jest jak najbardziej uzasadnione. A więc w szatni petenci zostawiają okrycia i ubłocone buciory, a dalej maszerują w skarpetkach. I nikogo to nie dziwi! Panie urzędniczki są kompetentne i miłe. Na pytanie o liczbę mieszkańców urzędniczka po kilku kliknięciach, odpowiedziała: „ 1947, z czego 1831 w Longyearbyen”.

Rezygnujemy z wycieczki do wymarłego miasta Pyramiden, byłej radzieckiej osady górniczej, opuszczonej w pośpiechu w 1998 roku. To spory kawałek, około 50 kilometrów w głąb fiordu, a kapitan planuje nurkowanie.

Czekając na naszych nurków, nasłuchujemy komunikatów przez radio i mamy przednią zabawę! Pracownik biura Sysselmana (czyli reprezentującego rząd norweski na Svalbardzie policjanta, premiera i burmistrza w jednej osobie), wzywał przez UKF jakąś rosyjską jednostkę, żeby zawróciła, bo płynie na mieliznę. Padła odpowiedź, jakby wprost z kawału o latarni morskiej, głosem wyraźnie wskazującym na „spożycie”, że płyniemy kursem… Po dalszej wymianie zdań Rosjanie zorientowali się o co chodzi i zawrócili. Usłyszeliśmy jeszcze parę niecenzuralnych słów po rosyjsku…
 
Stacja badawcza pod biegunem Ny-Ålesund

Od rana ziąb i deszcz, trudno wytrzymać 6 godzin na podwójnej porannej wachcie, nie mogę opanować dreszczy. Nasi zmiennicy mieli znacznie więcej szczęścia, wypogadza się i nawet nie ma śladu po jesiennej szarówce. Towarzyszą nam mewy, przelatujące tuż nad falami oraz nurkujące maskonury, w przedziwny sposób potrafiące utrzymać po kilka rybek w dziobie. W pewnym momencie znów obok nas rozgrywa się walka ptaków o jedzenie.

Wieczorem nawigacja precyzyjna, musimy przejść przez płytką (do 3-4 m głębokości w najgłębszym miejscu) cieśninę pomiędzy Svalbardem a Wyspą Księcia Karola.

A propos nawigacji – to już nie to samo, co jeszcze parę lat temu. Przed sezonem „Syrenka” została doposażona w elektronikę. Nie wiem, jakbyśmy sterowali jachtem na kompas, który prawdopodobnie z powodu namagnesowania stalowego kadłuba stale pokazywał jeden kierunek. A może działał tak, jak na filmie „Piraci z Karaibów”? Sterowaliśmy korzystając z informacji zwrotnej z GPS-u, do nawigacji używaliśmy toughbook’a i map wektorowych. Na nie nanoszone były prognozy pogody (griby). Sprawdzały się doskonale. Trochę nie wierzyliśmy, że są tak dokładne, ale jednak.

Właściwie nawiguje się teraz tak, jakby grało w gameboy’a. Brakuje tylko elektronicznych dźwięków.

Kolejny postój mamy w Ny-Ålesund, najbardziej na północ wysuniętej osadzie o kilkunastu domach. Stąd w 1926 roku Roald Amundsen rozpoczął przelot sterowcem nad biegunem północnym. Do 1963 roku była to osada górnicza, obecnie - baza Norweskiego Instytutu Polarnego. Parę osób wybrało się na wycieczkę w stronę lodowca, reszta odpoczywa, robi zdjęcia. Napotykamy lisy polarne i renifery. Niedźwiedzi nie widać, chociaż o niebezpieczeństwie informują tablice ustawione na granicy osady. I znów spotykamy rodaka. Tym razem jest to Wojtek Moskal, podróżnik, polarnik, zdobywca Bieguna Północnego (wraz z Markiem Kamińskim i Jaśkiem Melą), pracownik Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie. Pomimo niezwykłych osiągnięć jest to niezwykle skromny i przemiły człowiek.

Przed wypłynięciem z portu niespodzianka. Do jachtu „przytuliła” się górka lodowa, którą musieliśmy odepchnąć – wcale nie takie proste - przy pomocy bosaka i pagaja.
 
Pampersy, buty na baterie i roller-coaster

Prawie przez cały rejs mieliśmy wymarzoną wprost pogodę. Spodziewaliśmy się sztormów, a tymczasem siła wiatru nie przekraczała mocnej „szóstki”. Nie znaczy to, że było zawsze pięknie i ciepło. Wręcz przeciwnie, były dni z okropną pogodą, jaka bywa w Polsce w listopadzie-grudniu: wilgotno, szaro, mgliście i do tego przejmujący wiatr, powodujący odczucie, że jest znacznie zimniej niż pokazuje termometr. Wtedy w otwartej mesie czuło się przeszywający chłód. Na jachcie nie było ciepłej wody, ani ogrzewania, stąd cała załoga wykorzystywała wszelkie napotkane po drodze możliwości kąpieli. W czasie kilkudniowych „przelotów” ratowały nas chusteczki do mycia… pupek niemowlaków. Część załogi zaopatrzyła się w śpiwory Adventure 500 Campusa, dla większości okazały się jak najbardziej odpowiednie do warunków panujących na Spitsbergenie, dla mnie niestety nie za bardzo. Byłam zwykle tak zmarznięta, że bardzo trudno mi było się rozgrzać nawet w ciepłym śpiworze. Jedyne, co mnie ratowało podczas wachty przy sterze, to zasilane bateryjnie wkładki do butów, które były ładowane przez kolegów z następnej wachty. Czułam się jak króliczek z reklamy Duracella.

W drodze powrotnej żegluga odbywała się w znacznie trudniejszych warunkach niż w stronę Spitsbergenu. Fale były znacznie większe, przelewały się od czasu do czasu przez pokład, do tego dochodził przejmujący wiatr. Mocno bujało. W takich warunkach skorzystanie z toalety przypominało przejażdżkę kolejką roller-coaster, tyle, że bez pasów bezpieczeństwa. Razem z nieprzewidywalnymi wahnięciami na falach mamy efekt ostrej jazdy bez trzymanki, jakiej nigdzie indziej nie da się przeżyć.

O niewygodach zapomnieliśmy jednak bardzo szybko. Zostały cudne zdjęcia, film i mnóstwo ciepłych wspomnień.


O autorce

Lidia Bagińska - niezależny konsultant biznesowy i IT oraz kierownik projektów.
W wolnych chwilach pakuje plecak i wyjeżdża w bardziej i mniej znane rejony świata, zwykle wybierając wersję niskobudżetową i trasy niezadeptane przez turystów. Podróże planuje podobnie jak projekty zawodowe. Zwiedziła między innymi Birmę, Meksyk, Kamerun, Indonezję, Libię, Peru i Boliwię, a ostatnio Himalaje indyjskie (6200 m n.p.m), Kolumbię i Sri Lankę. Przez parę miesięcy pracowała w Szwajcarii, zwiedzając praktycznie cały kraj.
Żegluje, jeździ na nartach i rowerze, pływa.
Od trzech lat szczęśliwa babcia Julki.