Alaska Expedition 2011 - cz.3 pamiętnika z rejsu!

To już 3 cześć relacji z rejsu na Alaskę napisanej przez Macieja Sodkiewicza!

2011-06-27
 Wieczorem ustaliliśmy że płyniemy do Kanady. Jednak poranek wita nas przepięknym słońcem i prawie bezchmurnym niebem. Takiej pogody nie można nie wykorzystać.

Zmieniamy więc plany i wpływamy do Parku Narodowego Misty Fiords. Mgliste Fiordy zazwyczaj skryte w gęstej warstwie nisko zawieszonych chmur nam prezentują się w pełnej okazałości. Korzystamy z opowieści poprzedniej załogi i wpływamy dokładnie w ten fiord, który oni oglądali z samolotu. Jest bosko. Totalna sielanka, obiad w kokpicie i cudne skaliste ściany fiordów. Nad głowami krążą nam orły, a Adam śpiewa szanty. Oglądamy jak orzeł w locie łowi ryby. Nocą wracamy bo czas zaczyna nas gonić. Przed nami cała kanadyjska część Inside Passage.


 
2011-06-28
Wczesnym popołudniem dopływamy do Prince Rupert. Tu ponownie dopada nas biurokracja. Po raz kolejny dyktuję pani celniczce przez telefon całą listę załogi wraz z nr paszportów. Strasznie drogo wychodzą te odprawy graniczne, ale oni już tak mają, że zbierają wszystkie dane przez telefon siedząc sobie w ciepłym biurze. Później czekamy na przyjście celników i podstemplowanie paszportów. Przychodzą oczywiście dokładnie w momencie gdy kładziemy steki na grillu. Dzięki temu odprawa przebiega szybko, bo panowie nie chcą przeszkadzać w obiedzie. Na zewnątrz siąpi deszcz. Obiad ciągnie się leniwie. Jakoś nie za bardzo chce nam się ruszyć z jachtu. W końcu wybieramy się na spacer do centrum ale miasteczko okazuje się średnio - brzydkie. Postanawiamy wypłynąć o 4 rano.
 

2011-06-29
Tubylcy mówią, że na Alasce są trzy typy pogody. "Shity weather", "Shity shity weather" and "Shity shity shity weather" :)
My dzisiejszą komisyjnie oceniliśmy na 2,5 shita. Od rana pada, do tego jest mgliście. Płyniemy wąskimi kanałami Kolumbii Brytyjskiej. Totalna pustka, prawdziwa dziewicza Kanada. Tylko że ta wilgoć w powietrzu skutecznie zniechęca do wszystkiego. Dobrze, że w środku webasto daje miłe ciepełko :)

Właśnie wpłynęliśmy do ślicznej zatoki "Love Inlet", ale znów zaczęło mocniej lać więc robimy tylko tuzin zdjęć wodospadu i ruszamy dalej. Przed nami wioska indiańska Hartle Bay.
 

 
Jak żyją dzisiejsi Indianie? Hmmm ciekawie. Wioska w całości zbudowana jest na palach. Nie ma klasycznych dróg, tylko drewniane pomosty łączące budynki. Po tych pomostach mieszkańcy jeżdżą quadami a dzieciaki skuterami. Cała osada liczy może ze 30 domów ale jest już miejsce (przygotowane pale i doprowadzone kładki) pod budowę kolejnych kilku. Domy są klasyczne, amerykańskie czyli z sidingu. Cały teren otoczony jest dziewiczym kanadyjskim lasem. Nie ma żadnej drogi dojazdowej.

Transport odbywa się wodą. Jest też awaryjne lądowisko dla helikoptera. (to jedyny kawałek asfaltu w osadzie - kwadrat 4 na 4 metry) Ludzie są bardzo mili i uśmiechnięci. Mają charakterystyczne indiańskie rysy twarzy. Przed głównym budynkiem stoją dwa totemy symbolizujące historię wsi i tyle. Poza tym normalne zadupie gdzieś na końcu świata. Gdzie nadbrzeżne góry uniemożliwiają jakikolwiek transport lądem.
 

 
Po krótkim postoju płyniemy dalej by przed zmrokiem dotrzeć do kolejnych gorących źródeł.
Towarzyszy nam na przemian deszcz i mgła. Gdy nie ma mgły to stawiamy genuę i suniemy z prędkością ponad 8 węzłów. Niestety za chwilę opłyniemy wyspę i korzystny prąd i wiatr przestaną nam pomagać. Troszkę się spóźniliśmy więc cumujemy troszkę po omacku. Ciężko dostawić 50 stopowy jacht w tratwę do niespełna 9 metrowej motorówki. Manewru nie ułatwiają także strugi wody lejące się z nieba.
 
 
 
2011-06-30
 Gdy rano otwieram oczy to słyszę że wciąż pada. Cały czas równo i nieubłaganie. Zabieram ręcznik,japonki i sztormiak. W końcu przypłynęliśmy tu na gorące źródła. Jako, że klimat lasu deszczowego jest taki a nie inny, źródła zostały przykryte daszkiem. Zanurzam ciało w przyjemnej ciepłej wodzie. Fajnie tak siedzieć w ciepełku z widokiem na jacht i fiord. Przychodzi jakiś facet z małym synkiem. Zaczynamy rozmowę. Najpierw standardowo. Skąd? Dokąd? Czemu jachtem? Później schodzimy na temat pogody. Gdy skarżę się, że jest Shity Weather on odpowiada. "CO ty wiesz o shity weather?? Ja mieszkam tu z żoną i trójką dzieci pod namiotem" No fakt. Miał rację. Nasz jacht jest duży przestronny, ogrzewany i suchy. Patrzę na zegarek. Już 9 czas ruszać. Przed nami jeszcze kilkaset mil kanałów a deszcz chyba wcale nie ma zamiaru przestać padać.
Suniemy tak w deszczu przez kolejne 10 godzin. Na gpsie rośnie ilość przebytych mil a równocześnie wskazówka poziomu paliwa przesuwa się coraz niżej i niżej. Czas nakarmić naszą dziewczynkę. Decydujemy stanąć w Klemtu, kolejnej wiosce indiańskiej. Wyglądała bardzo typowo. Brzydkie amerykańskie domy z sidingu. Na każdym na werandzie jakieś małe malowidło indiańskie. Coś jak tabliczka z nazwiskiem. Za osadą duży ładnie odmalowany rytualny dom spotkań. Był nawet sklep (w Hartle Bay nie było żadnego). Sklep mieścił się w piwnicy budynku. Niektórzy z nas mają większe garaże ;)
 

W środku 3 metalowe regały wypełnione wszystkim i niczym. Udaje mi się w tym całym bajzlu wypatrzeć flagę British Columbii :) Po krótkiej naradzie, dwie Indianki ustalają cenę i flaga powędruje pod saling naszego jachtu. Kolejna perełka do mojej kolekcji. Aaaa. Zapomniałem dodać że cała osada tonie w deszczu, który cały czas równomiernie leje. To dopiero druga doba deszczu a już mamy dosyć. Tubylcy chodzą w kaloszach, ale kapturów już nie zakładają. Dla nich to pewnie jeszcze nie deszcz ;)

Teraz najważniejsze. Trzeba zatankować. Po pół godzinie znalazłem gościa ze stacji. Siedział sobie w biurze i coś zawzięcie liczył. Zaczynamy negocjacje odnośnie tego kiedy uda się zatankować jacht. Na dzień dobry słyszę, że dopiero jutro i to pewnie po południu. Kurde. Nie mamy tyle czasu. Próbuje na litość. Tłumaczę, że my z Polska. My płynąć z Alaska i musieć być w Vancouver za 3 dni. On też zaczyna mi coś tłumaczyć. Ale to co mówi to nie jest angielski. Trąci jakby francuskim. Cholera wie co to za dialekt, ale jedno jest pewne. Nie zbliża mnie to ani na krok to napełnienia zbiorników. Postanowiłem nie ustępować. Tłumaczę raz jeszcze. On też. W końcu załapałem!! Jest koniec miesiąca, a on robi zestawienie i już nic nie może zmienić. Pokazuje stos kilkunastu rachunków i druk na który je wpisuje. I właśnie dlatego NIE DA SIE! Dobrze że to rejs niekomercyjny. Po kolejnych 10 minutach umawiam się z nim, że zatankuje nas, my zapłacimy gotówką a on jutro wystawi sobie kwit na nowy miesiąc. Ufff! Udało się. Co prawda rachunek wypisany na skrawku papieru zawierał jakieś nie zrozumiałe 12% podatku od nie wiadomo czego, ale grunt że mamy paliwo. Wystarczy aż do końca.



Inne artykuły w tym cyklu:
Alaska Expedition 2011 - cz.1 pamiętnika z rejsu!
Alaska Expedition 2011 - cz.2 pamiętnika z rejsu!
Alaska Expedition 2011 - cz.4 pamiętnika z rejsu!